Bieszczadzkie pogranicze. Wsie po polskiej i ukraińskiej stronie granicy
Tak blisko, tak daleko. Bieszczady po drugiej stronie granicy
Krzysztof Potaczała
Prószyński i S-ka 2022
Patronat medialny: Literacki GPS
Podobnie zawiłych losów historia zna dużo więcej. Są wynikiem wojen, przesuwania granic, niszczenia ludzi i wycinania ich korzeni.
s. 374
Najnowsza książka Krzysztofa Potaczały Tak blisko, tak daleko. Bieszczady po drugiej stronie granicy ukazuje się, kiedy na Ukrainie wciąż toczy się wojna. Reportaż Potaczały powstawał jednak na długo przed atakiem Rosji na Ukrainę i opowiada o tym, co wydarzyło się z wsiami, które przedzieliła granica wytyczona przez Stalina w 1945 roku, a potem w latach 50. Teraźniejszość tych miejsc okazuje się nie mniej ważna niż ich historyczne zaplecze.
Bieszczadzkie pogranicze
Wsie rozdzielone Sanem – kiedyś z niezwykłym potencjałem gospodarczym, turystycznym, kulturalnym nawet – dziś wyglądają na zaniedbane i zapomniane. Ich teraźniejszy los staje się zatem opowieścią o swoistej ukraińskiej niepamięci. Tyle że – co warte podkreślenia od razu na wstępie – Krzysztof Potaczała nie upomina się o polskość tych wsi tak, jak by chciała to widzieć upraszczająca wizja polskiego patriotyzmu.
Autor upomina się o pamięć o wieloetnicznym dziedzictwie określonego fragmentu na mapie, o historyczną biografię miejsc, które kiedy były w granicach Rzeczypospolitej, stanowiły rusińsko-polsko-żydowską mozaikę tożsamościową. Książka Potaczały nie sprzyja więc żadnym – politycznym czy historycznym – gustom. Zaś wybór gatunkowy w postaci reportażu okazuje się najlepszym sposobem na to, by o skomplikowanych losach bieszczadzkiego pogranicza opowiedzieć na wielu poziomach.
Jadąc w stronę bieszczadzkiego worka, w wąskie gardło prowadzące do granicy z Ukrainą, mijamy wioski i osady leśne, które w niczym nie przypominają tych z lat czterdziestych czy 1951 roku, kiedy po raz kolejny teren ten stał się poligonem doświadczalnym ZSRR i PRL.
s. 403
Sianki przedzielone Sanem
Wydawać by się mogło, że nie ma o czym opowiadać. Ot, parę wsi, które rozdzieliła granica wytyczona przez Stalina. Podupadłe miejscowości. Chłopi. Bojkowie, Rusini, trochę Polaków. Mieszkańcom, którzy najpierw w dowodzie mieli obywatelstwo polskie, zmieniono przynależność na „ZSRR”, aż wreszcie znaleźli się w granicach Ukrainy. I tyle. A jednak kryje się w tej opowieści znacznie więcej niż jedynie kaprys Historii.
W książce na pierwszy ogień dostajemy przykład chyba najbardziej spektakularny: Sianki – modne i znane swego czasu uzdrowisko. Sądząc po relacjach prasowych z lat 30. XX wieku, Sianki zdawały się mieć potencjał turystyczny nawet większy niż dzisiejsze Zakopane. W 1938 roku na turystów czekały dwa tysiące miejsc noclegowych, działał teatr amatorski, były dansingi, sklepy, stok narciarski, a pociągi kursowały i z Dolnego Śląska, i ze Lwowa.
Fot. Biblioteka Narodowa/Polona/domena publiczna
Wszystko zamiera, gdy w 1945 roku Sowieci wytyczają na Sanie nową granicę z Polską. Po polskiej stronie życie w Siankach kończy się 2 czerwca 1946 roku, kiedy wojsko nakazuje mieszkańcom opuścić wieś. Dziś nie ma praktycznie niczego w tym skrawku Sianek, który pozostał po polskiej stronie. Ale w tej części wsi, która jest w granicach dzisiejszej Ukrainy, potencjał – turystyczny, uzdrowiskowy, gospodarczy – pozostał. Tylko że nikt go nie wykorzystuje: ani miejscowe władze, ani mieszkańcy.
Takich rozdartych miejsc jest wiele: Lutowiska, Rozłucz, Żurawin, Turka, Dydiowa, Łokieć, Dźwiniacz, Tarnawa, Sokoliki, Beniowa czy Libuchora. I wiele innych, do których zaglądamy w reportażu i odruchowo sięgamy po mapę, żeby zobaczyć, gdzie dokładnie jesteśmy. Historia miejsc i ich straconej szansy powtarza się wszędzie. Jak to możliwe? – pytam autora w rozmowie w podcaście Książki Prószyńskiego.
Ukraińska zaćma pamięci
Jak to możliwe, że w przygranicznych wsiach ukraińskich ludzie wciąż mieszkają w chyżach? Jak to się stało, że dziś w Siankach ani mieszkańcy, ani władze nie pamiętają o tym, że wieś kiedyś była inna?
Spacerując po współczesnych Siankach, trudno poznać historię sprzed osiemdziesięciu bądź stu lat. Dopiero dysponując szczegółowym opisem, przybliżającym, w którym miejscu stały niegdyś dwór i przyległa zabudowa, gdzie były świątynie, przybytki dla turystów i inne znane punkty – można od biedy przywołać nieistniejące.
s. 44–45
Nie inaczej jest więc w każdej kolejnej wsi, która znalazła się po ukraińskiej stronie granicy. Czas się tam zatrzymał – powtarzają rozmówcy autora, a lokalne władze zdają się rozkładać ręce. Może gdyby dostali pieniądze od państwa, droga by powstała…
W wielu relacjach i opiniach pobrzmiewa, rzecz jasna, wiejska (a może sowiecka?) mentalność przejawiająca się niechęcią do jakiejkolwiek inicjatywy zadbania o miejsce. Górę bierze bierne oczekiwanie, że ktoś inny się tym zajmie.
Ale w tym specyficznym terenie jeszcze mocniej wybrzmiewa niemożność zmierzenia się ze skomplikowaną i niełatwą historią, w której choćby stosunek do UPA wyznacza ostrą linię podziału między Polakami i Ukraińcami. Polacy wybierają więc milczenie, Ukraińcy – niepamięć.
Jednych i drugich łączy przywiązanie do korzeni – to dlatego właśnie Polacy nie opuszczają swoich wsi, które z dnia na dzień znajdują się w granicach ZSRR. Ukraińcy zaś, gdy odwiedzają resztki po cerkwiach po polskiej stronie, robią to po cichu, bez zawiadamiania nawet najbliższych znajomych im dziś Polaków. Niepamięć, milczenie, uniki zdają się strategią przetrwania na tym terenie.
Ten dziwny fenomen będzie dotyczył każdej następnej miejscowości znajdującej się dziś po ukraińskiej stronie. Nie ma dróg, nie ma żadnych śladów modernizacji, nie ma inicjatywy, która by choćby w ułamku wykorzystywała potencjał miejsca. Nie ma turystów, choć Bieszczady po ukraińskiej stronie nawet piękniejsze.
Opowieść o bieszczadzkich wsiach, które kiedyś znajdowały się w granicach Polski, a dziś są po ukraińskiej stronie, mówi nam przede wszystkim o dziwnej zaćmie pamięci, która objawia się niemożnością rozpoznania się w przeszłości. Tak jakby uznanie wszelkich historycznych komplikacji zagrażało tożsamości miejsca i mieszkańców funkcjonujących tu i teraz.
Polska czy nie-Polska?
Krzysztof Potaczała opisał nieznany nam skrawek na mapie, wydobywając na światło dzienne historie mieszkańców i miejsc. I ze znanym sobie uporem w detalach odsłaniając przed nami świat daleki od kresowych wyobrażeń.
Opowieści o miejscach towarzyszy opowieść o mieszkańcach. Żydów wymordowano w czasie II wojny światowej, Rusini, czyli dzisiejsi Ukraińcy, o dawnej historii mówić i pamiętać nie chcą, Polacy zostali wysiedleni, a ci, którzy zostali, opowiadają o dawnym wieloetnicznym świecie też nieco przyciszonym głosem. Tak samo jak o krzywdzie i przemocy, która była udziałem obu stron.
Autor jednak drąży. Szuka w archiwach. Zbacza ze ścieżek. Dopytuje. Im więcej słyszymy i im głębiej wchodzimy w kolejną historię, dostrzegamy, że z opowieści o bieszczadzkim pograniczu wyłania się całkiem nieoczywista i jednoczesna polskość, żydowskość i rusińskość tych miejsc, w której to polityka centralna decydowała o hierarchii.
W każdej z opisywanych wsi Polacy stanowili mniejszość, ale kiedy były one w granicach Rzeczypospolitej, to Polacy byli w hierarchii wyżej – pełnili stanowiska, decydowali o awansach, powodziło im się lepiej. Taki układ w znaczący sposób ustawiał relacje międzyludzkie w gminach i wsiach.
Tyle że poza realiami historycznymi i socjologicznymi mamy też do czynienia z konkretną wspólnotą, której członkowie, chociaż katolicy, odwiedzali cerkiew, bo była bliżej, albo odwrotnie – ci prawosławni zaglądali do kościoła. Żyli obok i ze sobą.
I tu właśnie najbardziej widać siłę reportażu jako gatunku, który pomaga Potaczale pokazać sprawy z wielu perspektyw, żadnej nie przyznając rozstrzygającego głosu. Żadnej – poza prawem i głosem samego miejsca, które wyłania się z opowieści. Tak samo jest w poprzednich książkach tego autora.
Wbrew kresowym sentymentom
Historia społeczności wiejskich, opisana w książce Tak blisko, tak daleko. Bieszczady po drugiej stronie granicy, nie mieści się w ramach polskiej opowieści o wielokulturowym tyglu. Próbując zrozumieć i zbliżyć się do esencji pogranicza, trzeba wyjść poza narodową perspektywę. Fenomen pogranicza pokazuje bowiem przypadkowość w procesach formowania się narodu i państw narodowych. Jak na dłoni widzimy, że identyfikacja z grupą czy terytorium nie jest ani ustalona, ani stabilna.
Krzysztof Potaczała pisze przeciwko sentymentalnej tęsknocie za Kresami. Jak sam mówi w podcaście, bardzo zależało mu, żeby nie popaść w upraszczającą nostalgię za dawnym światem, która wybiela i upiększa ów świat. Było w nim w końcu tyleż dobrego, co i złego: brudu, nędzy, okrucieństwa. Ale jednocześnie Potaczała pisze niejako przeciwko spojrzeniu na pogranicze oczami Daniela Beauvoisa, dla którego to przede wszystkim historia zdominowania, wrogości i niszczenia jednej kultury przez drugą.
Rzecz jasna, możemy czytać reportaż Potaczały, śledząc kolonialny dyskurs, nastawiony na odkrywanie, jak dochodzi do kolonizowania pamięci i umysłów, czyli wymuszania przyswajania jako własnych wartości hegemona i uznawania jego sposoby postrzegania rzeczywistości. Tyle że sprawy są bardziej skomplikowane. Czy winić można za to historię przez wielkie H, która decyzją Stalina ustawiła granice na Sanie, dzieląc wsie na dwa kraje? Niekoniecznie.
Lektura w stanie wojny
Wielka historia znajduje jeszcze jedno nieoczekiwane dla siebie miejsce w tej opowieści. Wojna w Ukrainie dla wielu stanowić będzie aktualny kontekst. Autor miał tego świadomość i już na etapie prac wydawniczych dopisał Suplement – rodzaj tworzonej na gorąco relacji z granicy oraz z rozmów z uciekającymi albo pozostającymi na miejscu znajomymi Ukraińcami.
Nikt w Europie nie ma wątpliwości, że Ukraińcy walczą o swoją przyszłość. Ale może nie ma lepszego momentu, żeby przepracować również przeszłość – zwłaszcza tę bolesną. Książki – takie jak pisze Krzysztofa Potaczała – w tym pomagają. Pomagają usłyszeć różne głosy. I pomagają zrozumieć specyfikę pogranicza.
28 czerwca 2022